środa, 27 sierpnia 2014

Nasze starania

Jesteśmy małżeństwem od ponad 3 lat.
Już w noc poślubną rozpoczęliśmy nasze starania. Zaczęło się od tego, żeby "nie uważać", potem coraz intensywniejsze starania, potem kalendarzyk, później lekarze, badania, hormony, zabiegi... Leczenie w poradniach i klinikach leczenia niepłodności rozpoczęliśmy dość szybko, bo w rok i dwa miesiące po ślubie... Niedługo miną 2 lata leczenia... czy to długo? Dla osób bezskutecznie starających się i leczących z powodu niepłodności odpowiedź jest prosta "nie, to bardzo krótko", dla przeciętnego człowieka, to niesamowicie długo, jak na brak efektów... Próbowaliśmy już chyba wszystkiego poza naprotechnologią i in vitro.


Od niemal 3 lat nasze życie kręci się wokół: starań, testów, pomiarów temperatury, wykresów, badań krwi i najróżniejszych innych badań, tabletek, witaminek, suplementów diety, hormonów i znowu testów, złudnych nadziei, obietnic lekarzy i kolejnych, comiesięcznych rozczarowań i czekania na kolejny cykl, który wygląda tak samo...

Od trzech lat, zgodnie z zaleceniami lekarza:
- nie piję alkoholu (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży), 

- nie biorę leków przeciwbólowych, antybiotyków itd.(żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży),
- nie latam samolotem, nie wybieram się w żadne długie podróże, nie zmieniam klimatu, w związku z czym nie jeżdżę na żadne wakacje (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży),
- uważam w komunikacji na najdrobniejsze nawet wstrząsy (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży),
- nie uprawiam obciążających sportów, nawet do autobusu biegam baaaaaardzo ostrożnie (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży),
- nie chodzę na basen, do sauny, nie pływam w morzu, jeziorach, rzekach, zalewach i innych mogących powodować zakażenie akwenach (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży)
W dodatku jestem ekstremalną alergiczką, co niby nie ma nic wspólnego z możliwością zachodzenia w ciążę, ale niestosowanie się do diety może powodować wczesne poronienia, więc nie jem nic, co mogłoby zawierać nawet śladowe ilości: glutenu, mleka i jego przetworów, ziół, orzechów, jabłek, marchewki, pomarańczy, mięty, nie piję herbaty, ani kawy (żeby nie zaszkodzić potencjalnej ciąży)...

Tak się na dłuższą metę nie da żyć!!!

Przeszliśmy masę niekomfortowych, wstydliwych badań jak np. badania nasienia, badanie stopnia czystości pochwy (to nawet brzmi okropnie) i bardzo bolesnych jak HSG, wiele niemiłych wywiadów medycznych, prawie dwa lata faszerowania hormonami, torbiele przez hiperstymulację, straciliśmy na bieganie po lekarzach wieeele godzin, nerwów i pieniędzy, i praktycznie straciliśmy już nadzieję, a z nią poczucie własnej wartości. W tym cyklu jesteśmy po pierwszej inseminacji, a ja jestem nafaszerwoana hormonami jak radziecka sportsmenka... Wiem, że jest wiele par, za którymi droga jest znacznie dłuższa i bardziej wyboista, ale chcę dać znać, że już ten czas i te przejścia, które my mamy za sobą są wystarczające by niemal zwariować i zwątpić w wartość własnego życia... Naprawdę nie histeryzuję, nie rozczulam się nad sobą, ale kiedy bardzo czegoś chcesz, wyniki są pozornie dobre, wszystko dobrze rokuje, a tu ciągle nic, bezsilność jest niesamowita...


Czasem nie chce mi się wstawać z łóżka, dbać o siebie i o ten sztuczny uśmiech. Kiedy rozmawiałam z teoretycznie bliskimi mi ludźmi normalnie, wprost, że mamy problem, nie znalazłam życzliwości i zrozumienia, więc teraz muszę udawać szczęście i zadowolenie z życia, choć z każdym kolejnym, negatywnym testem coś we mnie pęka i krzyczy, chcę uciec, zaszyć się gdzieś w jaskini z daleka od cywilizacji, od tych wszystkich ludzi, którzy pytają się nas ciągle "co z tą dzidzią?", "a kiedy bobas?", "i co? dalej nic?"... Chciałabym rzucić to wszystko: mieszkanie, kredyt, pracę, rodzinę, przyjaciół, znajomych, zabrać męża i wyjechać gdzieś na drugi koniec świata, z dala od tych ludzi i ich ciągłych pytań...


A mimo wszystko jestem tak naiwna, że nadal co miesiąc wierzę, że jeszcze doczekamy się naszego cudu, przecież przyczyny nikt nie ustalił, wszystkie badania są dobre...wierzę i czekam...wierzę i czekam co miesiąc... Bo cóż innego mi zostało...?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz